“Shakes peares” czyli Szekspir po polsku

(Z cyklu: “Recenzje sztuk nienapisanych”)

Szczerze przyznam, że kiedy otrzymałem zaproszenie do kolejnego teatru na jeszcze jedną w tym kwartale premierę, bez specjalnego entuzjazmu wziąłem do ręki kopertę. Zwróciło moją uwagę jej niezwykle nowoczesne wzornictwo – skromne, wręcz ubogie, ale jednak w jakiś sposób intrygujące formą. Przyjrzałem się uważniej prostemu ornamentowi biegnącemu wzdłuż brzegów, przechodzącego w narożnikach w ukośnie położoną wzdłuż przekątnej i nieproporcjonalnie niską literę “Z”, co zdawało się nawiązywać do tradycyjnej sztuki zdobniczej w zakresie formy (stąd chyba odruchowe zaintrygowanie), choć prostota przekazu nie zostawiała zbyt wiele miejsca na treść.

Mniejsza zresztą o kopertę, skoro bowiem już wziąłem ją do ręki, w dodatku z zainteresowaniem, to i otworzyłem, żeby zobaczyć czym następny teatr postanowił mnie uszczęśliwić. Zaproszenie jak to zaproszenie, “Szanowny…. Z radością… Z wyrazami szacunku…” no i podpisy. Oraz oczywiście tradycyjny dopisek o bufecie, wynikający najwyraźniej z przekonania, że na samą strawę duchową żaden szanujący się recenzent nie będzie skłonny się połasić.
Sprawdziłem w kalendarzu, zapisałem termin i miejsce ustawiając zarazem alarm, skreśliłem dwa słowa podziękowania na “Twitterze” i zapomniałem o sprawie zanim jeszcze koperta na dobre opadła na blat stołu.

No właśnie, zapomniałem o kopercie, w związku z czym nazajutrz rano dowiedziałem się od żony że ona ma akurat tego dnia masę wolnego czasu, że już dawno nie była ze mną w teatrze i tak dalej, więc oczywiście z radością powiedziałem że przyjemnie by mi było gdyby zechciała etc. No i zechciała, więc volens-nolens musiałem przynajmniej dowiedzieć się na co idziemy – żeby napisać recenzję wystarczy być na spektaklu, ale iść do teatru z żoną i nie wiedzieć na co, to w wypadku zawodowca gorzej niż zbrodnia, to po prostu błąd.

Zacząłem więc szukać w sieci jakichś informacji o sztuce i autorze, ukrywającym się pod mało skromnym pseudonimem „Shakes peares”. Wiele tego nie było, tyle że okazało się przy okazji iż nie jest to jedna osoba, ale kilka piszących razem – stąd pewnie liczba mnoga. Skonstatowałem jeszcze fakt popełnienia ze dwóch jednoaktówek, natomiast przedstawienie (na które musiałem się już wybrać), było – jak wynikało z pobieżnego opisu – jakimś nawiązaniem do szekspirowskiego „Romea i Julii”, tyle że na nowoczesną modłę, gdyż męski bohater nosił miano „R” (pretensjonalnie wymawiane z angielska jako „aR”), zaś bohaterka w podobnej konwencji, czyli „J” (dla odmiany „Dżej”).

Uzbrojony w taki zestaw informacji, bynajmniej nie spodziewałem się, że wyjdę z teatru po prostu oszołomiony, rozbawiony, oczyszczony, uwolniony z kompleksów – i w dodatku w towarzystwie podobnie zachwyconej żony.

Tak, tak, wiem, zdradzam już na wstępie clou recenzji, ale uwierzcie mi, wiem co robię. Absolutnie jestem pod wrażeniem zarówno gry aktorskiej, jak i przemyślanego chaosu mieszających się wątków, sztuk, filmów, seriali, epok i postaci. Po prostu Monthy Python w polskiej wersji mentalnej.

Zapewniam Was, główny bohater tak rewelacyjnie gra kompletnie oderwanego od rzeczywistości – i dzięki temu bardzo zadowolonego z siebie, excusez le mot, kretyna – że ja, zawodowy obserwator scen naszych, który z narażeniem nie tylko wątroby, ale niekiedy nawet i życia nawiązywałem przyjaźnie z władcami desek licznych teatrów, momentami łapałem się na tym, że zamiast genialnego aktora widzę po prostu naturszczyka, że jego wejście w rolę, głębokie aż niemal do samozatracenia własnej osobowości, jest absolutne i kompletne – podobnie jak “inteligencja inaczej” granej przez niego postaci. Z jak nieprawdopodobnie wspaniałym zamyśleniem na twarzy powala w trzecim akcie na kolana adwersarza, mówiąc że tak jak Aleksander Macedoński podbije świat, jeśli tylko będzie mógł dosiąść swojego „Buca i wała”, z jaką lekkością pyta zaraz wiernego sługę „Co też mogłem mieć wtedy na myśli, mówiąc o niezłomnych zasadach?”, wprawiając go w genialnie zagraną konsternację (a widownię doprowadzając do szczerych paroksyzmów śmiechu), bo przecież od samego początku sztuki ciągle się do tych zasad odwołuje, już to strofując przeciwników, już to zjednując stronników.

W ogóle wszyscy członkowie rodu Mamtecchi znakomicie do siebie pasują, co pozwala na wydobycie fantastycznych kontrastów w stylu znakomitego angielskiego pure-nonsensu. Choćby jak w pewnym momencie knuta przeciwko nim intryga, dość prosta, żeby nie powiedzieć że wręcz prostacka, okazuje się i tak przerastać ich w takim stopniu, że jej po prostu nie zauważają i przez brak jakiejkolwiek reakcji cała energia przeciwników idzie na marne.

Co prawda początkowa scena, kiedy Trzy Soprany warzą w kotle na sabatowym ogniu miksturę, by wypatrywać w niej sposobów, co uczynić by „R” uzyskał władzę, jest nieco obsceniczna, ale nie tyle z powodu tradycyjnych sabatowych strojów wiedźm (ostatecznie w teatrze niewielu rzeczy człowiek jeszcze nie widział), ile obsady ról niemalże przez Zasłużone Artystki Scen Polskich, w dodatku sprawiających wrażenie uzyskania tego lauru jeszcze za wczesnego Gierka. Niemniej znakomite teksty, odwołujące się do skrytych mechanizmów władzy, są nie tylko świetną egzemplifikacją znanego powiedzenia Oxenstierny na łożu śmierci o małej mądrości rządzącej światem, ale wręcz pokazują dlaczego w wielu wypadkach nawet ta „mała mądrość” jest dalece niemile widziana.

Znakomita jest zarówno postać jak i rola księcia Chamleta, nie wiedzieć czemu przezywanego również „Ryżym kłem”. Tenże, oderwany od tronu i błąkający się po zagranicznych dworach z prośbami o pomoc w odzyskaniu władzy (a przede wszystkim żeby zdobyć coś do jedzenia), trafia w samo centrum zdarzeń narastającego konfliktu dwóch rodów. Z jednej strony Mamtecchi, z drugiej Cappuionci, tu „R”, tam „J”, tu stronnictwo „zielonych”, tam „czerwonych”, wspólny problem (bunt ludu, podburzonego przez podstępnego Cachchiniego) i próba zaradzenia złu poprzez utworzenie fikcyjnego stronnictwa „niebieskich” mającego poprowadzić ten sam lud przeciwko Cachchiniemu, na czele którego ma stanąć któryś z Mamtecchi’ch, pilnowany przez swojego zastępcę z Cappuionci’ch. Nikt nikomu nie wierzy, każdy każdego sprawdza, a ponieważ desygnowany na przywódcę „niebieskich” z ramienia Mamtecchi’ch główny bohater zdaje się być zaawansowanym idiotą (choć nie można powiedzieć żeby jakoś specjalnie wyróżniał się na tle rodu), Cappuionci decydują się przydzielić mu na zastępcę piękną „J”  – i w tym wszystkim próbuje się znaleźć książę Chamlet z całym zestawem zupełnie niepotrzebnych nikomu dobrych rad, szczególnie że wspólnota doświadczeń co do utraty władzy nie powoduje bynajmniej, by książę miał coś do powiedzenia odnośnie jej odzyskania.

W drugim akcie do miasta wkracza dostojny orszak trzech bogato ubranych postaci: pierwsza prowadzi wielbłąda, druga z koniem, trzecia dosiada osła. Mają złożyć bliżej nieokreślony hołd, pada podejrzenie że Cachchiniemu i że przejmą zarząd nad miastem. Po dłuższej chwili, wypełnionej przez liczne gagi, ustalone zostaje, że w takim razie wybiorą swój „orszak cieni”, mający pełnić identyczną funkcję jako parodiująca oryginał alternatywa. Z braku odpowiednich zwierząt postanawiają, że dobiorą takie postacie, które jednoznacznie będą się kojarzyć z odpowiednikami. I tak na pierwszego wybierają wiecznie przyczajonego Scettino, na drugiego Rzymianina zwanego „Mecenasem”, a ponieważ co do trzeciego nie było żadnych problemów z wyborem, rychło wysłano „orszak cieni” w ślad za pierwszym – mogę sobie jedynie nieudolnie wyobrażać co też tam będzie się dalej działo, gdyż wątek nie został ani zamknięty ani ciągnięty dalej, tak więc z niecierpliwością czekam na zapowiedziany już sequel autorstwa Shakes peares’a pt. „Wieczór sześciu króli”.

O ile drugi akt wydawał się rozpaczliwą próbą znalezienia się bohaterów w nowej dla nich rzeczywistości, to cały trzeci akt jest wręcz czystym kabaretem, choć iście filmowe tempo akcji powoduje, że niektóre wątki, szczególnie odwołujące się do innych sztuk czy filmów, po prostu umykają w natłoku. Koncepcja zamknięcia się w kazamatach zamku, ni to w ucieczce przez siepaczami Cachchiniego, ni to w celu ich zawłaszczenia dla bliżej nieokreślonych własnych przyszłych potrzeb, początkowo tworzy narastające napięcie. Ale już za chwilę dramatyczna scena, rodem wręcz z Dantego na miarę tragedii Ugolina, gdy jedna z postaci, Ossidonitrico (znakomita rola szczecińskiego aktora) wyciąga ku sklepieniu ręce, przeklinając Cachchiniego za męki głodowe, w niespodziewanym kontrapunkcie spuentowana jest przez przybyłego w zastępstwie na czas przerwy obiadowej innego „niebieskiego”. Podobnie dramatyczne wezwania i deklaracje, składane po kolei przez wszystkich uczestników tej sceny zbiorowej, kontrastują z przychodzącymi co chwilę „siepaczami Cachchiniego”, dopytującymi z troską, czy aby im czegoś nie trzeba.

Scena finałowa trzeciego aktu to dyskretne wymknięcie się „R” wraz z „J”, uznane przez resztę ustami Laufra za wyprawę po nowe halabardy, podczas gdy okazuje się, że był to tygodniowy wypad do Appui, do cioci „R” na serniczek. Zdezorientowani uczestnicy odwołują się do ducha Pierra Dolain (ten wątek jest niestety dla mnie niejasny, widać nie oglądałem tego serialu, choć żywa reakcja widowni uświadomiła mi, że jestem – jak zwykle – mniejszością), utożsamiając się z nim w magiczny sposób jak Ossidonitrico, który zrywa się na wieść o Appui i krzyczy: „Ja Pierre Dolain, nic nie wiedziałem”, czy też Laufer, zaraz po nim wykrzykując słowo w słowo tę samą formułę.

Jakimże więc kontrastem do ciągłej krzątaniny postaci jest ostatnia scena sztuki, kiedy Chamlet wywołuje ducha swojego duchowego ojca, ten zaś się owszem, zjawia, ale zamiast odpowiadać na pytania siada w iście hamletowskiej pozie na własnym nagrobku dzierżąc w ręku świński łeb i momentalnie gasi uśmiechy na twarzach widzów, mówiąc ze znużonym zniechęceniem:
„Być albo nie być? Głupstwo nie pytanie. 
Nie masz przecie wyboru, nikt ci go nie dawa !!!
Że niebytu nie ma – Parmenides prawił,
wiedz więc: gdy ciało sczeźnie jest zdawana sprawa
przed sądem własnej duszy w obecności Boga… 
Tam prokurator z piekieł każdy grzech wywleka
i widzisz własną miałkość i budzi się trwoga,
chciałbyś się schować, ukryć, a tu wieczność czeka…
I to twoja decyzja przed Najwyższym Tronem,
gdy w świetle prawdy stajesz nagi, bez patosu, 
już na zawsze rozstrzygnie, co jest twoim domem…
I tam naprawdę jesteś panem swego losu…

Wasz Obserwator
(dan w wigilię Sześciu Króli AD 2017)

Dodaj komentarz

avatar
3000